SCM Player

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

wr 1: Cichy zabójca

 Tekst z lutego 2013, zdobył jedno z czterech wyróżnień na 22 teksty na prozaikach.

- Wiesz co? Przyłóż lotki do oka, a nie do policzka. - Makin położyła ręce na ramionach swojego towarzysza, poprawiając pozycję jego ciała i chwyt potężnego łuku refleksyjnego. - Będziesz dokładnej celował... - Dziewczyna zacisnęła ręce na dłoniach Zeyra i na ułamek sekundy wbiła w nie swoje ostre jak brzytwa paznokcie. Od razu odsunęła się na krok, nie dając po sobie poznać zmieszania, jakie ją ogarnęło. Skinęła głową na chłopaka i opierając się o własną, nieco dłuższą broń, wykonaną jednak w tym samym stylu, spojrzała w stronę tarczy do rzutek.

Chłopak stał trochę niepewnie; mimo że nogi miał wbite w ziemię (dokładnie tak jak go poinstruowała),  ręce lekko się mu trzęsły. Spojrzał przed siebie, a w jego oczach pojawiło się zdeterminowanie. Makin podążyła za jego wzrokiem - i oniemiała. Zauważyła dorodnego koziołka, wcale niezłą sztukę, w odległości niecałych stu kroków. Taka gratka! Że też jeszcze nie spłoszyli wszystkich zwierząt w odległości paru dni marszu... Zeyr poprawił minimalnie chwyt łuku, jego brwi lekko zadrgały. Makin podziwiała ten gest z zachwytem artysty, który właśnie dojrzał ten jeden, niepowtarzalny obraz...

Chłopak w końcu uspokoił ręce, jego oczy skupiły się na celu. Raz, dwa, trzy, policzyła w myślach Makin. Wraz z ostatnim słowem Zeyr wypuścił strzałę; w ułamku sekundy, jeszcze zanim doleciała, dziewczyna zdała sobie sprawę z trzech rzeczy. Po pierwsze, koziołek usłyszał już ten cichy, śmiercionośny świst, jeszcze sekunda, dwie, i rzuci się do ucieczki. Po drugie, Zeyr nie trafi. Odkąd wypuścił strzałę, odkąd grot zatoczył się lekko, dziewczyna była o tym przekonana. A po trzecie - dziewczyna nie zastanawiała się już więcej, tylko złożyła błyskawicznie do strzału. W jednej chwili swobodnie opierała się na własnym orężu, rozluźniając przemęczone nogi, a w następnym momencie wypuszczona już strzała z czarnym opierzeniem kończyła swój lot w sercu sarenki.

- Wychodzi na to, że dzisiaj znowu twoja kolej na szykowanie kolacji? - Kiedy dziewczyna już ochłonęła, zwróciła się do Zeyra z zawadiackim uśmiechem. Uparcie zignorowała zawód w oczach chłopaka. - Nie było tak źle, tylko wiatr lekko zawiał - skłamała, by choć trochę poprawić mu nastrój. - Potem wróćmy do w miarę pewniejszych tarczach na pniach drzew... - rzuciła lekko.

Pobiegła w stronę koziołka, zostawiając za sobą chłopaka. Miała nadzieję, że podejmie zabawę i choć na chwilę się rozluźni... Nie wytrzymała. Po chwili już oglądała się za siebie, wypatrując oczu, albo chociaż twarzy chłopaka. Gonił ją. Odetchnęła z ulgą. Tym razem się jej udało.


Słońce już dawno zaszło, tylko ogień wesoło iskrzył w ciemności lasu. Zeyr z poświęceniem obracał rożen ze smakowitą pieczenią, a w jego oczach widać było niepowstrzymany głód.

- Jeszcze tylko... piętnaśnie minut... - wymamrotał z lubością. Makin spojrzała na niego z mieszaniną politowania i zadumy. Pokręciła głową, śmiejąc się. - Myślałby kto, że na takim wypadzie najbardziej absorbującą dla ciebie czynnością będzie przyżądzanie jedzenia!

Zeyr spojrzał na nią z udawanym przerażeniem.

- No wiesz! - sarknął żartobliwie. - Tak jak ty, mam już dość tego zgiełku, innych ludzi... Mam dość tego, kiedy ludzie kłaniają mi się na ulicy, kiedy przenoszony lektyką jestem zmuszony ignorować całe otoczenie. - Zamyślił się na chwilę. - To, co się dzieje na tych... “Wytrawnych”... Przyjęciach, ta cała “śmietanka”, ten cały szlachecki etos... To nie dla mnie. Wolałbym być po prostu sobą.

Makin spojrzała na niego w zadumie. Nie spodziewała się takiego wyznania... Chociaż, tak, to pasowało do Zeyra. Zawsze stał gdzieś z boku, zawsze nieobecny. Zeyr A’sLaithar, Książę na Wyspie... Silny, spokojny, o wydelikatnionej twarzy i braku zarostu mimo wieku dwudziestu kilku lat, wiele nawet poślednich szlachcianek wzdychało do niego, jakby było ostatnim mężczyzną na ziemi. Odkąd bliżej go poznała, od całkiem niedawna, zdobyła niemal pewność, że to tylko maska... A jednak nie?

Chłopak kontynuował. - Najszczęśliwszym okresem mojego życia był ten, kiedy na takie wyprawy zabierał mnie ojciec. A potem, kiedy sam stał się naszym królem... Już nic nie mam. Tylko pieniądze, służbę i wiewiórki w parku. - Chłopak nagle spojrzał jej prosto w oczy. - Wiesz co? Dzięki, że mnie tu wyciągnęłaś. Chociaż już zupełnie zapomniałem, jak się strzela z łuku. Chociaż nie powinienem. Dziękuję ci, Makin Trodaire.

Dziewczyna poczuła w sercu dziwną wesołość. Czy to prawda? Czy to możliwe? Zeyr od dawna był dla niej kimś szczególnym, ale nie była na tyle głupia, by się mu narzucać, jak rzesze tych głupich dziewczynek spragnionych tylko tytułu albo urody wybranka. Nie, to Zeyr sam do niej przyszedł. Kiedyś.

Szybko odpędziła te niechciane, melancholijne myśli.

Zeyr był przy niej. Przyjaciel? Ważne, że był.

Już miała coś powiedzieć, kiedy nagle poczuła dziwne kołatanie z tyłu czaszki. Zastygła z wpół otwartymi ustami, rozglądając się czujnie dookoła. Ktoś mógł ich obserwować, nie byłoby to dziwne. Światło się niesie. Ale ten strach, ten paraliż... Zeyr też się zaczął rozglądać.

Makin syknęła. Rozglądała się dookoła z nieskrywaną paniką. Obracała się wokół własnej osi, płynnym ruchem chwyciła własny, potężny łuk, niewiadomo kiedy nałożyła strzałę na cięciwę... Co mogła zrobić?

Usłyszeli ciche chrobotanie. Jakiś wilk zawył do księżyca... Pełnia była. Pełnia.

Rozejrzała się, opierzenie strzały muskało kącik jej oka. Chłopak też wyciągnął już swój łuk. Na co to komu?

Nagle sparaliżował ją jeszcze potworniejszy strach. Nogi wbiły się w ziemię, powoli opadła na kolana... Dla niej nie było już nic. Po co się opierała?

Widziała tylko białka oczu, żółte, zwierzęce paznokcie, twarz pozbawioną ust. Nie spieszył się. Wolnym rokiem podchodził do dziewczyny, paradoksalnie, kiedy tylko ją dotknął, poczuła zew krwi. Nie mogła mu odmówić, kiedy zdewastowanym ostrzem na końcu kciuka muskał ją po gardle... Na co komu łuk? Trzymała go w ręce, wciąż poprawnie napiętego, ale lekko pogładził stalowy grot i dziewczyna sama odłożyła broń.

Zeyr? Co z nim? Stał za nią, na pewno tak samo sparaliżowany, pewnie czekał na swoją kolej.

Nagle zaczęły do niej docierać niespodziewane dźwięki. Stukot kopyt. Coraz bliższy, coraz głośniejszy...

- Dul ar shiul! - czysty, świetlany krzyk, zaklęcie. Cichy, choć jeszcze przed chwilą tu stał, teraz udał się w niebyt. Makin poczuła się słabo.

- Cokolwiek będziesz robić, nie patrz mu w oczy. Nigdy nie patrz w oczy Cichemu Zabójcy... - usłyszała tylko. Zemdlała.


Tutututum. Tutututum. Tutututum. Tutututum. Potem było spokojniej: tutum-tutum. Tutum-tutum. Monotonny dźwięk końskich kopyt udeżających o podłoże stanowił cały świat Makin. Nic nie widziała i słyszała tylko nierozróżnialne szepty. Nie chciała nic słyszeć. Czuła pod sobą miękką sierść konia, otrzeźwiający zapach jego grzywy. Po pewnym czasie zaczęła stawiać sobie pytanie, kto ją uratował. I po co? Jaki był w tym cel? To był jakiś druid. Druidka? Była kobietą. Tylko druidzi potrafili czarować, chociaż nazywali to w jakiś dziwny, mętny sposób. Skąd się tu wzięła?  Zeyr, wysoki, wyniosły, szlachetny. Miał wąski nos i bladą cerę. Druidka była przaśna i opalona, płócienna opaska stanowiła jedyne “nakrycie” głowy, na jakie sobie pozwoliła. Wiejska dziewucha, ot co. Ale to ona ją uratowała...

Makin zebrała wszystkie swoje siły i rozejrzała się. Powoli podniosła się z końskiej szyi, oparła nogami w strzemionach przytwierdzonych ciasno do siodła.

Jej koń prowadzony był na uzdzie przed drugim koniem, którego, dla odmiany, dosiadały dwie osoby. Makin widziała tylko zarys drugiej sylwetki, jednak tą pierwszą rozpoznała od razu. Wysoki, smukły, krótkowłosy... Ubrany w bezbarwny kostium na polowanie, który z resztą dostał od niej samej... To był Zeyr, bez wątpienia. Przytulał czule do siebie osobę siedzącą przed nim, tą... druidkę. Na pewno, w końcu nikogo innego tam nie było. Widok ten sprawił, że Makin poczuła niezidentyfikowane kłucie w okolicy żołądka. I kolan. To niedobrze. Jak zaczną się problemy z kolanami, to żaden druid nie pomoże, nawet z odległych krain.

Przycisnęła pięty do końskiego brucha, gniadosz bezszelestnie zrównał się ze swoim towarzyszem, karym wierzchowcem o mocno nieprzeciętnej wysokości w kłębie. Spojrzała spod podpuchniętych powiek na nieznajomą wybawicielkę. Wciąż widziała niezbyt wyraźnie, jednak dostrzegła tę wręcz rażącą wesołość bijącą od druidki.

Przyłożyła otwartą dłoń do lewego ramienia w geście pozdrowienia, kłaniając się w miarę chwilowo mocno ograniczonych możliwości. Spojrzała w punkt, gdzie spodziewała się obecności oczu nieznajomej.
- Wygląda na to, że mnie uratowałaś - rzuciła pogodnie. - Jestem ci winna podziękowania. - Za żadne skarby nie mogła dopatrzeć wyrazu twarzy druidki... A ta opaska na czole, perfidnie spadająca na brwi, wcale w tym nie pomagała...

- Nie ma sprawy - odparła kobieta w słyszalnym roztargnieniu. - I nie musisz tak się mi przyglądać mojej twarzy, nie mam chyba czterech uszu albo czegoś równie nieciekawego? - dorzuciła wesoło, majstrując przy płóciennej opasce. Ale zamiast ją podnieść, druidka spuściła ją tylko mocniej na oczy. Czyżby była ślepa?- Masz szczęście, dziewczyno. Wielkie szczęście. Mało komu udało się przeżyć spotkanie z Cichym Zabójcą...
Ta straszliwa twarz. Białka oczu. Głowa pozbawiona ust. Żółte paznokcie drapieżnika.

Zaczęła okropnie dyszeć, nie mogła wypełnić płuc drogocennym gazem. Nagle jej wzrok się wyostrzył.

-... ale widzę, że nie trzeba cię będzie od tego odwodzić. - Na te słowa Zeyr roześmiał się cicho, całując kobietę w policzek. Makin znowu poczuła bolesne kłucie w okolicach nerek. - A tak w ogóle, to nie przedstawiłam się jeszcze. Jakaż ze mnie gapa! - roześmiała się. Jedną ręką wciąż kierowała karym, a drugą wyciągnęła w kierunku dziewczyny. - Jestem Alkna. A ty musisz być Makin, co? Zeyr mi dużo o tobie opowiadał. Podobno nie ma lepszej łowczyni na całej Wyspie!
Makin patrzyła na niego onZeyr? Dużo opowiadał? Niby kiedy...

Makin poczuła, jak kręci się jej w głowie. Oni znali się długo. Bardzo długo. Książę na Wyspie i chłopska, choć obyta, druidka? W myślach dziewczyna zanosiła się śmiechem. Kto by pomyślał? Taka para! Pod jej nosem...

Inna myśl natrętnie wpakowała się jej na język.

- Kim jest ten Cichy Zabójca?

Alkna zadrżała; to Zeyr jej odpowiedział. - To... wiejskie podania. Uosobiony strach. - Chłopak skrzywił się. - Dziki człowiek, który stał się zwierzęciem. Od dawna polował w tych lasach... Wiele niewinnych ofiar... Nie wierzyłem w to. Aż do teraz. Alkna mnie ostrzegała, ale nie zaufałem jej. Chichy Zabójca poluje we śnie, tak powiadają. We śnie duszy. Możesz mieć oczy szeroko otwarte, ale jeśli nurzasz się w niespełnialnych marzeniach, jeśli liczysz na szczęście, on ciebie znajdzie.
iemiała. Te słowa były dla niej jak policzek. Ona? Twardo stąpała po ziemi. Odrzuciła już dawno wszystkie marzenia.
Ale... Czy na pewno?

Coś się jeszcze kołatało na dnie zmaltretowanego serca.

Spojrzała na Zeyra czule obejmującego swoją Alknę. A jednak już nie.

Biegła przez las, biegła coraz szybciej.

Zostawiała za sobą ostatnie okruchy przeszłosci.

Kim była? Makin Trodaire. Makin Odważna. Nieślubne dziecko wysoko postawionej matki, dostatecznie szlachetna, by móc przebywać z pełnoprawnymi dziećmi, jednak nie na tyle szlachetna, by jako zaatakowana móc oddać. Nawiększe popychadło rozbestwionej dzieciarni.

A chciała tylko życia, tak pochopnie zmarnowanego.

Miała tylko siebie. Kiedyś myślała, że inni ludzie też się liczą, że dla każdego powinni być ważni. Ale to nieprawda; każdy przychodził i odchodził, całkowicie obojętny na wszystko.

Nie miała już sił, by marzyć.

Ciche warknięcie.

Rozejrzała się dookoła.
Cichy Zabójca. Ale tym razem nie paraliżował. raczej się uśmiechał i przyzwał ją.

Uśmiechnęła się w odpowiedzi.

Poczuła, jak jej paznokcie wibrują, zmieniając formę. Nagle przestała widzieć, jej oczy przestały działać. Ale wyczuwała wszystko w odległości wielu mil. Małe zwierzątka, całe wsie na trakcie pośród lasu, strzelca biegnącego ku nim ile sił w nogach...

Strzelca?


Zeyr pędził przed siebie. Uda mu się dogonić Makin? Nie uda? To przyjaciółka. Była taka jak on. Przyjaciele powinni się wspierać.
Biegł coraz szybciej, cały czas z łukiem w ręku.

Nagle usłyszał nieludzki wrzask tuż przed sobą. Paraliż wrył go w ziemię.

To była Makin-nie-Makin. Człowiek-lecz-zwierzę.

Cichy Zabójca zabija we-śnie. Ta fraza trafiała do jego mózgu. W każdym z rodzajów snu.

Patrząc przed siebie, naciągnął cięciwę. Już nic nie czuł.

Trafił. Raz. Drugi. Trzeci, dla pewności. Na polance leżały dwa martwe ciała. Nieludzkie, straszne, pozbawione ust.

Cichy Zabójca zabija we śnie.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz