SCM Player

niedziela, 17 listopada 2013

Obietnica krwi

Był upał. Krew płynęła obfitymi strugami, a on nic już nie czuł - ciało tamtej dziewczyny leżało bezwładne, a on nic nie zrobił, by ją uratować.
Był upał. Krew płynęła lekko, uścisk spoconych dłoni pieczętował pakt.
Był upał. Szedł środkiem chodnika. Mijali go ludzie, weseli ludzie z aparatami i wakacjami w oczach. Bordowe drewno ścieżki odcinało się na tle piaskowych ruin, obiektu głównego zaintersowania wszystkich tutaj. Mijał zakręty, widział kątem oka mozaiki na podłodze. Chciał się im przyjrzeć bliżej, wiedział, że to ważne, ale nie mógł ruszyć głową. Nagle zatrzymał się. Chociaż nie; lepszym określeniem byłoby, że COŚ go zatrzymało. Nie był w stanie się oprzeć. To COŚ zaczęło mu się wwiercać w głowę, czuł oszałamiający ból, opierał mu się, jak tylko mógł... Wciąż nie mógł się ruszyć! Kiedy myślał, że już dużej nie wytrzyma, ból ustał. 
Zamrugał powoli... Świat, który widział, zmienił się. Ludzie byli czarno-biali, tylko ich włosy i oczy płonęły intensywnością barw. Chodnik nie miał koloru... Ale widział swoje lekko zabarwione odciski stóp, dziwacznie powielone. Jakby ktoś szedł za nim krok w krok i go popychał. Poczuł nutkę niepokoju.Widział, że jego stopy stanęły w miejscu... Ale to COŚ poszło dalej. Przeszło przez balustradę, zabarwiając kolorem mozaikę i piaskowiec... Szło jeszcze dalej. Do muru, do miejsca, gdzie zamiast podłogi widać było ziemię... I tam kroki się urywały. Poczuł, jak głowa eksploduje mu bólem i niepokojem... TO TWÓJ OSTATNI RATUNEK, rzekło COŚ.
Był upał. Krew płynęła obfitymi strumieniami.
-NIE!!! - To był sen. Tylko sen. Tylko sen... Ale czemu... Czemu wszystko jest wciąż czarno-białe?

Hop. Hop-hop, wyżej, hop.
- Teraz twoja kolej. - Twarz piętnastolatki zastygła w uśmiechu.
Hop-hop-hop- bum!
- To nie fair! Czemu tobie zawsze wychodzi? - chłopak podniósł się, otrzepując kolana i z furią ocierając pojedynczą strużkę krwi z kolana.
Łagodny uśmiech przerodził się w bezczelny grymas z nutką wyższości.
- Bo nie umiesz! Nie patrzysz!
Chłopak uśmiechnął się przepraszająco, doprowadzając dziewczynę do niekontrolowanego wybuchu śmiechu.
-Ech, nikt nie umie patrzeć. - Dziewczyna usiadła po turecku, chowając się w cieniu ogromnego kamienia przed nieznośnym słońcem. Słona bryza wiała w twarz, pomagając znosić upał, a morze kusiło błękitnym chłodem. Sięgnęła do plecaka po paczkę chrupek. - Sama się uczyłam robić salto parę lat, to by było dziwne, gdyby tobie wyszło tak od razu. - Na jej twarzy wciąż gościł ten specyficzny figlarny wyraz.
Chłopak usiadł na przeciwko niej, uśmiechając się łagodnie.
- To powiesz mi w końcu, kim chciałabyś zostać?
Dziewczyna zmierzyła go sceptycznym spojrzeniem. - Aż tak cię to obchodzi? No wiesz, to nie jest jakaś tajemnica...
Zerknął tylko na nią pytająco.
- Moi rodzice namawiają mnie na informatykę. Ale nie wiem, chyba raczej się na to nie zdecyduję. - Dziewczyna wyjęła scyzoryk z kieszeni i zaczęła czyścić nim paznokcie. - W każdym razie na pewno wyjadę do Anglii, tu nie ma na co liczyć. Chciałabym dostać się na Oxford... Satayash też tam idzie, ona na pewno się dostanie. Chciałabym mieć tam jakąś znajomą twarz. Bo ty wracasz do Kanady, prawda? Jak to szło: J'ai toujours voulu retourner au Canada. - Obce słowa charkotliwie przechodziły przez usta dziewczyny. - No, i tam jest Fevow, nie?
Chłopak puścił wspomnienie o swoim bracie mimo uszu. 
- Pewnie! A co myślisz? Ty byś nie chciała wrócić do Polski? - Nie zauważył, jak na dźwięk tych słów dziewczyna mimowolnie się skrzywiła.
- Na jakiś czas, parę dni. Ale nie na wieczność. Ty też byś nie chciał. To nie mój kraj; moja ojczyzna jest tutaj. Ech... Chciałabym mieć pewność, że jeszcze kiedyś się spotkamy... - Prowokowała ten odtwórczy, bezsensowny nastrój. Nagle myśl przemknęła przez jej twarz.
- Jason, obiecałbyś, że jeszcze to się stanie? Wiem, że jeszcze szkoła średnia, jeszcze dużo czasu... Możemy się znienawidzieć do tego czasu. - Zaśmiała się nerwowo. - Obiecałbyś... to wszystko? - Nie umiała wyrazić istoty obietnicy, ale i tak ją rozumiał.
-Pewnie - powiedział bez chwili wahania. - Na krew. - Tym razem zauważył emocje, które na ułamek sekundy zagościły na jej twarzy; nie przejął się nimi. Czuł w srodku coś, co wcale nie było dobre.
Krew płynęła lekko, uścisk spoconych dłoni pieczętował pakt.
Nie wiedzieli, co robią, ani po co. Lekkie nacięcia na śródręczach, uścisk dłoni. Zwykli nastolatkowie - ale robili to z pełną powagą, wierząc w ten rytuał. Powracali do odwiecznego obrzędu czy dopiero go stworzyli? Siła, która ich wiąże, jest prawdziwa.

On - zwykły chłopak. Kanadyjczyk czy Cypriota? Jego rodzice, dziadkowie, przodkowie, wychowali się w tym chłodnym kraju Połnocnej Ameryki. On, Jason - jego serce jest tutaj, na Cyprze. Blada cera już dawno opaliła się na słońcu, czarne włosy odrobinę zbrązowiały. Piętnastolatek. Niewiele osób go lubiło. Oprócz Mish. Mish była zawsze z nim, kiedy potrzebował wsparcia. Był jeszcze Fevow, jego brat. Zawsze stawał za nim murem, ale dwudziestolatek wyjechał na studia do Kanady. Brakowało mu go.

Ona - zwykła dziewczyna, nieco pulchna. Słowiańskie jasne włosy już dawno zostały pofarbowane na intensywny błękit, tak bardzo pasujący do oczu o tym samym odcieniu. Kiedy była mała, przyjechała tu - do Apsiou - razem z rodzicami. Przyjechali za pracą, licho wie? Ale była tutaj. Mish - kiedyś Michalina. Nigdy nie miała nic do stracenia, nigdy nic nie straciła. Gruboskórna, a jednocześnie w pewien sposób delikatna. Zawsze chciała mieć brata - miała Jasona. To wystarczało.

Z klifu rozciągał się widok na przepastne morze i pobliską plażę. Wiatr przyjemnie wiał w twarz, choć trochę pomagając w wytrzymaniu upału. Pustki wszędzie naokoło były dużą ulgą.
- Koniecznie musimy robić ten projekt? Koniecznie akurat tutaj? - Chłopak otarł pot z czoła i włączył aparat. Było to pytanie retoryczne; każdy protest był bezsensowny. - Dzisiaj są takie fajne fale... Posurfowałbym. - Mimowolnie się wzdrygnął. Niebo miało kolor. Morze miało kolor. Piękne włosy Mish i jej oczy też. Ale cała reszta... nie. Tylko tam, gdzie stawał gołą stopą, widać było kolorowe ślady...
- Toż to przed chwilą tam byliśmy! - Mish odsunęła się kawałek dalej, notując coś w przepastnym notatniku. - Zaraz możemy tam pójść, jeśli chcesz. Tylko musimy zrobić te parę zdjęć, bo historyczka nam nie przepuści. Z resztą, nie sądzisz, dziwnie wyglądałoby w sprawozdaniu notatka o morzu i deskach? - Ona była cały czas nieświadoma tego, co gryzło Jasona. Nie był w stanie czegokolwiek jej powiedzieć. 
Jason roześmiał się mimo woli. - No dobra, to jeszcze tylko parę tych pieruńskich zdjęć... Cóż, ta willa Eustoliosa będzie chyba wystarczającym obiektem na prezentację? Dobrze, że nie trzeba jeszcze iść tych paru kilometrów do świątyni Apollina i nie wiadomo czego jeszcze.
- Et, dobrze chociaż, że jesteśmy w Kurium... Satayash z kimś tam wybrała sobie jakąś cerkwię na Throdosie. Podobno jest tam dużo relikwi...
Oczom nastolatków ukazał się w końcu olbrzymi, drewniany dach, wybudowany dla osłony bezcennych ruin. Jason odetchnął z ulgą. 
- Chodź, miejmy to już z głowy.
Zupełnie ignorując nieczynną kasę z biletami, podeszli do resztek starej willi. W końcu mogli schronić się w jakimś cieniu. W końcu dotarli do celu.
- Uau, jakie mozaiki! - Mish bezwiednie otworzyła usta ze zdziwienia. - Nie sądziłam, że to wszystko zachowa się w tak dobrym stanie! - Stali na szerokim, drewnianym chodniku, zawieszonym nad resztkami willi. W zasadzie były to tylko piaskowcowe mury, wystające w porywach do metra nad ziemię. Widać było parę na pół zniszczonych komór, które kiedyś musiały służyć za spiżarnie. Z nielicznych zachowanych podłóg patrzyły się na nich zszarzałe ryby, kobiety i mężczyźni greckiego ideału piękna; napisy w starożytnym alfabecie dopełniały klimatu starych czasów. Od ziemi bił przyjemny chłód.
- Ile czasu to musiało przetrwać... Dwa, trzy tysiące lat? - Jason również patrzył się na ruiny z pewnym oniemieniem. Znał skądś to miejsce. Wrzynało mu się w głowę bolesnym wspomnieniem... Bolesnym CZYMŚ.
- Jakoś tak. - W głowie Mish coś się zaczęło przewracać, kiełkować... - Ile ludzi zdążyło się od tego czasu urodzić? Ile osób już chodziło po tych podłogach? Jason... Jason? - Mimowolnie pogładziła świeżą ranę na ręce, znajdującą się tuż przed kciukiem. Rozejrzała się za znajomą czarną czupryną, ale nigdzie nie mogła go zauważyć, mimo braku jakiejkolwiek żywej duszy w okolicy.
- Jason! - Stanęła na balustradzie chodnika, całkowicie ignorując wszystkie zasady zachowania, jakie można było wymyśleć. W końcu dojrzała wyblakłą koszulkę chłopaka i zaśmiała się cicho mimo wszelkich przeciwności. Ona łamała zasady? A co dopiero Jason! Klęczał w jakimś zagłębieniu ruin willi, rozgrzebując rękami ziemię. W sumie to powinna się za niego wstydzić, ale sama nie była lepsza. Podeszła do chłopaka wolnym krokiem. Kiedy znalazła się przy Jasonie, zeskoczyła z barierki wprost na ziemię.
- Co tam masz ciekawego, no?- Pochyiła się, zamiatając błękitnymi włosami posadzkę. Chłopak miał zdeterminowany wyraz twarzy, krótko obciętym paznokciami zdrapywał wyschniętą ziemię z... Z pudełka? Mish spojrzała na nie z niedowierzaniem. - Co to jest? Jesteś pewien, że tu nie ma kamer?
Próżno było jej czekać odpowiedzi. Chłopak wydrapywał szkatułę z ziemi z poświęceniem godnym wyższej sprawy, zupełnie nie przejmując się otoczeniem. W końcu wyjął drewniane pudełko i odetchnął cicho. Spojrzał na Mish ze spokojem w oczach; jakby właśnie stoczył ciężką bitwę. Wzdrygnął się ledwo zauważalnie.
- Co to jest? Halo, Jason, ziemia do ciebie! - Dziewczyna była coraz bardziej zaniepokojona. Co się z nim działo? Z tym wesołym, spokojnym chłopakiem, który był dla niej jak brat? - Wszystko w porządku?
Chłopak wciąż patrzył na nią nieprzytomnym wzrokiem. - Jakiego koloru masz koszulkę?
- Co?
- Jest pomarańczowa? Zielona? Niebieska? Ja ją widzę jako szarą. Od wczoraj wszystko jest szare, prawie wszystko. Część rzeczy jest po prostu ...bezbarwna. Tylko kroki - moje i CZEGOŚ dają ziemi kolor. To COŚ tam było. Nad tą szkatułką. - Chłopak zaszlochał cicho. Jego niepokój sięgnął zenitu.
Mish nic nie powiedziała. Nigdy nie potrafiła nikomu pomóc. Położyła rękę na ramieniu chłopaka, jednak ten w żaden sposób nie zareagował. A przynajmniej nie od razu. Ugh, była taka bezużyteczna! Po chwili poruszył się, drążcymi rękami sięgnął pudełka. Zawahał się nad zamknięciem, jednak pewnym ruchem odchylił wieczko.
Mish patrzyła na niego wyczekująco, jednak z jego twarzy nie wyczytała żadnej odpowiedzi. Sama sięgnęła po szkatułkę i zajrzała do środka.
Pudełko było prawie puste. Sięgnęła ręką do środka i wyjęła dwa przedmioty, zupełnie ze sobą nie związane, nie mające ze sobą nic wspólnego. Mały obsydianowy krzyżyk, właściwy dla cypryjskiej odmiany prawosławia i figurkę nagiej kobiety. Mish przyjrzała się jej bliżej, dojrzała niewielkie litery, głoszące: “Afrodyta”. Figurka czczonej na Cyprze greckiej bogini nie była może takim zaskoczeniem, jednak krzyż? Co mu do tego? Dziewczyna nigdy nie była specjalnie religijna, dla niej krzyż był tylko symbolem śmierci. Czyż nie wziął się od narzędzia tortur, którym kiedyś zabijano przestępców?
- Mówi to ci coś, Jason?
- Jest kolorowe. Kolorowe. Będę wiedział, kiedyś będę wiedział. - Chwila ciszy. - To wszystko... Ja wiem, że ty umrzesz. COŚ chciało mi to przekazać. Umrzesz. A ja będę twoim ostatnim ratunkiem. Dokładnie to powiedziało... Ale COŚ jest złe, a zło kłamie. Mówi prawdę i kłamie na raz. Mish, postaram się, ale uważaj na siebie. Czy to musi tak wyglądać? Obiecaj, że nigdy nie pojedziesz tam, gdzie piana morska dała życie Afrodycie, obiecaj!
Dziewczyna tylko pokeciła głową. Co miała zrobić? Nie chciała pamiętać tego dnia. Za żadne skarby. Za cenę obietnicy krwi.
Nie powinna była tego myśleć. Nie wiedziała, co zagotował dla niej los.

Pogodę można było uznać za letnią jak na tę wyspę, jednal w dwudziestu pięciu stopniach Jason czuł się jak w piekle. Jakiż to upał w porównaniu z Kanadą! Chłopak oparł się o skałę.
- Satayash, zrobisz zdjęcie mi i Mish? - hinduska w zamyśleniu potaknęła. Pstryk! Znajomi zostali uwiecznieni na tle wielkiej skały usianej podpisami zakochanych, sercami, obietnicami dozgonnej miłości. Największą ironią był fakt, że ani chuderlawy dwudziestopięciolatek, ani jego o rok starsza koleżanka nigdy nie czuli do siebie nic więcej poza przyjaźnią, przybyli tu tylko przypadkiem, tylko przypadkiem się tu w ogóle spotkali. Jason był tu tylko dla rodzinnych wspomnień, wpadł przejazdem po powrocie ze studiów w Kanadzie, a Mish - wraz z Satayash - przyjechały tylko po to, by skorzystać z najzimniejszej zatoki południowego Cypru, wyczerpane gorącem niemal niemożliwym do zaznania w deszczowej Anglii. Ani Mish, ani Jason, już od dawna nie utrzymywali kontaktu - z jakiegoś powodu po ukończeniu gimnazjum rzuciło ich do zupełnie innych liceów, a dawniej nierozłączni przyjaciele nie potrafili się zmusić do zamienienia choć słowa, do wysłania choć jednej wiadomości.
Dawni znajomi szli wzdłuż usianego niewygodnymi kamieniami brzegu, Mish, jak zawsze, pogryzała coś słodkiego. Przez te lata nie zmieniła się - Długie do kolan niebieskie włosy, tusza, którą można by obdarzyć dwie osoby... Niewyobrażalna siła w ramieniu. Ale tego ostatniego na pierwszy rzut oka nikt nie widział.
Na szyi Jasona błyszczał obsydianowy krzyżyk. Z jakiegoś powodu ciążył mu na szyi, lecz chłopak nie wiedział, skąd się wzięło to złe wrażenie.
Satayash przetarła oczy; czarnowłosa hinduska miała wrażenie, że jej dotychczas sokoli wzrok szwankuje. Kamienie i piasek były takie bezbarwne... Jednak niebo, morze, jaskrawe włosy przyjaciółki i jej oczy były takie jak zawsze. Czyżby miała udar? Głowa pulsowała jej tak strasznie...
Tylko Mish szła beztrosko, zupełnie nieświadoma rozterek swoich towarzyszy. Szli prosto przed siebie, obok krzewów pełnych chusteczek higienicznych - według miejscowej legendy przywiązanie takiej chusteczki pomagało wkupić się w łaski greckiej bogini miłości. 
Nagle tuż przed nimi stanął czarny kot. Nie było to dziwne, koty od wieków były istną plagą Cypru, podstępne zwierzątka wkupywały się w łaski turystów i przeżywały, dokarmiane głównie przez nich.
Satayash spojrzała na zwierzę nieprzytomnie. Jego ślady odciskały się tak kolorowo...
- Miauuuu...
Ten przenikliwy dźwięk sprawił, że hinduska zaczęła trzeźwieć. Spojrzała na kota z przerażeniem. To głupstwo, pomyślała... Nie warto sobie zawracać tym głowy...
-MIAU! - Kot miauczał coraz bardziej donośnie. - Miauau! Miiiauu!
Mish uśmiechnęła się w myślach, pogrążona w rozmowie z Jasonem. Zignorowała kota, nawet nie zauważyła nastroju Satayash.
Korytarzykiem pod jezdnią, zapłacić za parking... Upał, morderczy opał. Resztki wody skapnęły do gardła Jasona. I poszedł on w swoją stronę, już się rozstawali. Po co mieliby zostać tu choć chwilę dłużej, choć chwilę dłużej razem?
Satayash i Mish poszły do swojego wynajętego samochodu, milcząc. Ta ostatnia zamknęła oczy i zaczęła nucić coś do siebie, zmęczona żarem lejącym się z nieba.
Dopiero wtedy Jason obejrzał się za siebie. Ale było już za późno, to był tylko ułamek sekundy.
Dopiero wtedy Satayash zdała sobie sprawę, czemu czarna kotka na nią patrzyła Czarne COŚ kryło się za nią. Tym CZYMŚ była rozpacz, płacz, szloch, nienawiść. Ale było już za późno, to był tylko ułamek sekundy.
Mish wyszła na jezdnię, z zamkniętymi oczami, zagłuszając wszystko swoim głośnym śpiewem. To był tylko ułamek sekundy.
- NIEEEE!
Był upał. Krew płynęła obfitymi strugami, a on, Jason, nic już nie czuł - ciało tamtej dziewczyny leżało bezwładne, a on nic nie zrobił, by ją uratować. Samochód potrącił, nie rozjechał bezwładne ciało po całej szerokości drogi.
Nad resztkami dziewczyny unosiła się błękitna mgiełka, dokładnie w odcieniu farbowanych włosów kogoś, kto kiedys nosił imę Mish. Ale tylko Jason i Satayash to widzieli.
Był upał. Krew płynęła obfitymi strumieniami.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz